niedziela, lipca 30

„Wilcza godzina” - Andrius Tapinas

Okładka książki Wilcza godzina

Tytuł: Wilcza godzina
Tytuł oryginału: Vilko valanda
Autor: Andrius Tapinas
Cykl: Akmens ir Garo miestai (tom 1)
Wydawnictwo: Sine Qua Non
Data wydania: lipiec 2017
Liczba stron: 480





Maszyny chodzące po ulicach, alternatywne wizje miast, postęp naukowy, a to wszystko w otoczce, które przypomina trochę czasy wiktoriańskie. Nic dziwnego, że steampunk nieustannie zaskarbia sobie nowych czytelników. Jednak wraz ze wzrostem jego popularności, coraz trudniej o coś świeżego i nowatorskiego, i niestety „Wilcza Godzina jest na to kolejnym przykładem.

Wilno - rok 1905. A właściwie to wolne Wilno, miasto, które przoduje pod względem rozwoju techniki, alchemii i wynalazków. To tutaj ma się odbyć Szczyt z udziałem miast Aliansu, związku wolnych miast, które podobnie jak Wilno, stawiają na naukę. Jednakże kiedy dochodzi do morderstwa w zaułku, a kolejne intrygi wychodzą na jaw, okazuje się, że Wilno, miasto symbolizujące postęp, posiada więcej tajemnic, niż ktokolwiek przypuszczał.
Książki w klimatach steampunku ostatnio zyskują na popularności, o chociażby taka nowość - Wilcza Godzina. Już na początku utwierdziłam się w przekonaniu, że może to być coś wyjątkowego, w końcu litewskich autorów wcale na rynku dużo nie ma. A jeszcze jak usłyszałam, że Andrius Tapinas jako najmłodszy tłumacz przełożył na język litewski Władcę Pierścieni, byłam wniebowzięta - w końcu świadczy to o tym, że ze słowem pisanym już wcześniej obcował i jakiegoś doświadczenia nabrał, mimo że Wilcza Godzina to jego debiut. Tylko że niestety... niezbyt udany.
Zacznę od samego początku, czyli pierwszego wrażenia, jakie wywarła na mnie ta powieść. Dwudziestowieczne Wilno jawiło mi się bardzo urokliwie, pierwsze strony wprowadziły mnie w ten steampunkowy klimat, a fakt, że autor już chwilę później uśmiercił jedną z postaci, od razu przyciągnął moją uwagę. Nie lubię owijania w bawełnę, a gdy widzę, że pisarz przysłowiowo nie cacka się ze swoimi bohaterami, to nabieram do niego szacunku. Tylko że później ten czar prysł. Mówiłam o owijaniu w bawełnę, i no właśnie, zbędnych opisów było tu po prostu za dużo. Mało znaczące sytuacje, rozwlekanie akcji... Tak mniej więcej przedstawia się większość książki. Autor zaczął mocnym akcentem i miał okazję poprowadzić fabułę dalej w taki żywiołowy, elektryzujący sposób, ale z tego nie skorzystał. Szkoda, bo mogłoby to pójść trochę w stronę kryminału, a w połączeniu z alternatywnym Wilnem, miałoby szansę uratować tę książkę.
Kolejny zarzut jest bardziej techniczny. Andrius Tapinas stworzył ciekawą rzeczywistość, którą z pewnością rozumie, czego nie można powiedzieć o czytelniku. Wprowadzenie tylu zmian i przekształcenie wizji świata, którą znamy, w coś całkowicie innego, wymaga pewnej konsekwentności i poświęcenia chwili na wyjaśnienie tego, jak ten świat funkcjonuje. Niestety, pomijając już fakt, że czytelnik przez kilkadziesiąt pierwszych stron odczuwa dużą dezorientację, bo ani nazwisk, ani miejsc, ani funkcji nie sposób jest zapamiętać, to niektóre rzeczy mogą być odebrane jako błędy logiczne. Rozumiem przekształcanie historii w taki sposób, aby pasowała do zamysłu powieści, ale trzeba wyjaśnić, co na przestrzeni lat się zmieniło i w jaki sposób (przede wszystkim mówię tu o myśleniu ludzi i ich naturze), bo w innym przypadku niektóre elementy stają się bardzo nierealne, nie przez gatunek książki, lecz przez to, że nie mają prawa zaistnieć, jeśli autor ich poprzednio odpowiednio nie wprowadzi.
Następnym mankamentem są bohaterowie, do których nie można się przywiązać. Tak jak mówiłam, doceniam fakt, że autor nie stara się na siłę trzymać ich przy życiu, nie boi się brutalności, a życie bohaterów nie toczy się tak gładko i przyjemnie, jak mogłoby się to wydawać. Postaci jest jednak mnóstwo i to sprawia, że z żadną nie czujemy się bardziej zżyci. Jedną z bardziej istotnych dla fabuły osób jest Antoni Srebro, legat wileński, którego postać została całkowicie spłaszczona. Niby jest inteligentny i przebiegły, ale brak mu jakiejś większej głębi i wydawał się mi całkowicie wypruty z emocji - zwyczajne nazwisko na kartkach papieru.
Skoro jesteśmy już przy postaciach, mam znacznie większą uwagę, co do nich, a właściwie ich braku. Braku sylwetek kobiecych. W tej książce są właściwie dwie ważniejsze postaci żeńskie, Miła i Emilia, ale przewijają się tak rzadko, że nawet chcąc dowiedzieć się o nich czegoś więcej, nie ma zwyczajnie ku temu sposobności. Wątek Miły zaciekawił mnie w szczególności, bo choć ona sama jest dość schematyczna, to jednak da się ją polubić. Szkoda tylko, że na tę ponad czterystu-stronnicową powieść, jej osoba przewija się tu zaledwie kilka razy.
Na koniec chciałabym jeszcze Wilczą Godzinę porównać do innej serii, też zresztą wydanej nakładem wydawnictwa SQN. Ale właściwie nie ma tu co porównywać, bo Mechaniczny (Powstanie ciągle przede mną) spodobał mi się nieporównywalnie bardziej niż ta książka. Ian Tregillis świetnie oddał klimat swojej clockpunkowej rzeczywistości, poświęcił chwilę na wyjaśnienie, co i jak w niej działa, nie pozostawiając czytelnika z wyrazem zagubienia wymalowanym na twarzy, a przede wszystkim stworzył charyzmatycznych i oryginalnych bohaterów, na czele z Berenice, silną żeńską postacią, którą polubiłam od razu.

Wiem, że niektórym Wilcza Godzina przypadła do gustu, choć podejrzewam, że ci najwięksi miłośnicy steampunku, też będą mieli do niej kilka zarzutów. Nie jest to zła książka, ale po prostu rozczarowująca po tym, jak obiecująco się zapowiadała. Pogmatwana, miejscami nielogiczna, przegadana i cierpiąca na brak jakichkolwiek bohaterów, którzy byliby warci wzmianki (nie mówiąc już o kobietach). Jeśli naprawdę szukacie dobrego steampunku, polecam Mechanicznego - ta powieść na pewno Was nie rozczaruje.
Za książkę dziękuję wydawnictwu SQN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz