
Film na podstawie książki to określenie, które z
pewnością bardzo często słyszymy. Gdy tylko do kin wejdzie ekranizacja jakiegoś
bestsellera, zaczynają zewsząd napływać fale opinii, które oceniają film na podstawie
zgodności z książką, podobieństwa, a Internet wprost huczy od porównań do
książkowego pierwowzoru. Zdecydowanie rzadziej możemy usłyszeć „książka na
podstawie filmu”, a ja sama przyznaję, że pierwszy raz miałam z takową do czynienia.
„Star Trek. Rebelia” jest książką, ale również filmem
o takim samym tytule. Kapitan Jean – Luc Picard wraz z załogą Enterprise
odkrywa sekret wiecznej młodości, ale niestety
ktoś o znacznie gorszych intencjach go
wyprzedził. Czy można poświęcić życie sześciuset osób w zamian za
nieśmiertelność milionów, łamiąc tym samym prawa Federacji? Cze Federacja w
ogóle wie o planach, jakie mają zostać przedsięwzięte przez Son’a? Kapitan
Picard postanawia stanąć w imię mniejszego dobra, tym samym, ignorując
powierzone mu rozkazy.
Oglądając „Star Treka” można odczuć ten specyficzny
klimat, bardzo dobrze znany dla filmów science fiction, więc co jeśli ktoś
będzie próbował to przelać na kartki papieru? W tym wypadku, nie jestem nawet
pewna, czy próbował. I to jest zapewne ta największa różnica między filmem, a
książkową adaptacją. Zupełnie jakby ta historia w książce nie miała na celu
pobudzić wyobraźni czytelnika, aby choć trochę spróbować wyobrazić sobie ten
świat. Brakło mi plastycznych opisów, a w nadmiarze otrzymałam techniczne
informacje, które niestety do fabuły wiele nie wnoszą, a wątpię, aby ktokolwiek
wczytywał się w nie z większym zaciekawieniem.
Nie mogłam wczuć się w bohaterów, których emocje
zostały potraktowane raczej przyziemnie, a miałam wrażenie, że autorka bardziej
ludzkim uczyniła robota Datę i może to właśnie dzięki temu tak go polubiłam.
Rzeczywiście Data został przedstawiony jako robot, który pragnie choć raz
poczuć się jak dziecko, zauważa, kiedy ludzie go odrzucają i posiada nawet
lekkie poczucie humoru. Co więcej, nawiązuje pewną emocjonalną więź z dwunastoletnim
chłopcem Ba’ku, Artimem. Ten wątek zapowiadał się bardzo obiecująca, ale chociaż
został opisany dość pobieżnie, te kilka scen z udziałem tych dwojga bohaterów czytałam
z przyjemnością. Wracając do bohaterów, oczekiwałam, że nie będą to jedynie płaskie i szablonowe postacie, ale będę mieć okazję poznać ich nieco bliżej. Niestety wyszło na to, że koniec końców, nie otrzymałam tego, czego oczekiwałam. Było zaledwie kilka momentów, gdy autorka zagłębiała się w ich psychikę, natomiast cała reszta, wszystkie podejmowane przez nich działania, traktowali rutynowo. Plusem książki jest szybko tocząca się akcja,
gdyż Picard jest dość zdecydowanym kapitanem. Wszystkie decyzje zapadają raczej bezproblemowo, tylko skąd bierze się tyle pomysłów w tak krótkim czasie? Jakaś część w statku zaczyna szwankować, chwilę później już zostaje naprawiona. I tak bez przerwy...
Jak już wspomniałam, co jest ciekawe, oprócz zwykłych
zmagań wojennych, mamy w książce kilka momentów rozterek moralnych bohaterów,
co jest nietypową odmianą w lekturach fantastyczno-naukowych. Szkoda tylko, że pojawiają się tak rzadko, bo to właśnie one pomagają nam poznać bohaterów, nawet tych nie do końca pozytywnych.
Nie zabraknie również dwóch wplecionych w tło wątków
miłosnych, które jednak są dość przewidywalne. Relacje między niektórymi
bohaterami zmieniają się diametralnie, przechodząc od nienawiści, niechęci i
wrogości do zaciekawienia, podziwu i w końcu miłości. W moim odczuciu te zmiany
następowały zbyt szybko przez co były raczej mało realne, a związek jednych z
głównych bohaterów został dla mnie nieprzemyślany, chwilowy, nie mający zbyt
wielu perspektyw na wspólną przyszłość. Także dialogi są dość naiwne i proste,
a w niektórych miejscach wręcz przekombinowane. Metafory, które nijak odnoszą się
do rzeczywistości, w niektórych sytuacjach brzmiały po prostu śmiesznie.
Oczywiście książka ma też swoje dobre strony. Z
zainteresowaniem śledziłam losy Ba’ku i już od pierwszych stron, kiedy ta
niewielka społeczność zaczyna być przybliżana czytelnikowi, budzą oni coś na
miarę sympatii i utrzymują tę nić, aż do samego końca. Różnią się od załogi
Enterprise, odróżniają się także ogromnie od burzliwych i apodyktycznych Son’a
swym spokojem i beztroskim życiem. Oni właśnie stanowią kontrast dla znanych
nam już bohaterów, ale jednocześnie posiadają intrygującą przeszłość, która
okaże się być dość ważnym wątkiem w książce.
„Star Trek. Rebelia” to książkowa adaptacja, która
miała ogromny potencjał, ale nie w pełni go wykorzystała. Z drugiej jednak
strony, może się ona bardzo spodobać miłośnikom literatury science fiction, ale
już niekoniecznie fanom filmowego „Star Treka”. Z pewnością przeczytanie książki ma swoje zalety, ale nie zapominajmy, że powstała ona na podstawie filmu, więc to on jest pierwowzorem, który najlepiej oddaje całą historię. Dlatego najpierw poleciłabym może jego obejrzenie, a pomoże nam to wczuć się w ten charakterystyczny klimat "Star Treka", którego w książce niestety nam zabraknie.
Moja ocena: 5.5/10
Książka bierze udział w wyzwaniu "Klucznik" oraz wyzwaniu "Kiedyś przeczytam".